Subskrybuj
Zapraszamy do skorzystania z naszego newslletera.
captcha 
Będziemy powiadamiać Ciebie o nowościach na stronie.

400 giżycczan we wspomnieniach...

Dwa tygodnie jechaliśmy z Wilna do Łuczan - Danuta Skrzypczyk

 



DWA  TYGODNIE   JECHALIŚMY  Z  WILNA  DO  ŁUCZAN  - wspomnienia Danuty Skrzypczyk ( z domu Dworzeckiej)

   Na zdjęciu autorka wspomnień Danuta Skrzypczyk (z domu Dworzecka).

 


Dzieciństwo moje to czas wojny i pierwsze lata powojenne. To znaczy okres grozy, a później nadziei. Najbardziej utkwiły mi w pamięci momenty grozy.  Pamiętam ucieczki do schronu, kiedy nadlatywały samoloty. Któryś pobyt w schronie przeżyliśmy szczególnie. Po takim nalocie Tata wyszedł ze schronu, żeby sprawdzić, czy można już wracać do domu. Chwilę później nadleciał samolot i puścił serię, a Tata upadł. Przez uchylone drzwi schronu patrzyliśmy przerażeni. Tata nie podnosząc się poruszył ręką, żeby nas uspokoić. Szczęśliwie nic mu się nie stało. Codzienne bombardowania nasilały walki niemiecko- radzieckie, więc Tata postanowił wywieźć rodzinę na wieś. Tam było spokojniej i bezpieczniej. Z Wilna wywoził nas zaprzyjaźniony z rodziną gospodarz ze wsi Soroktatary. Jechaliśmy furmanką. Kiedy dojechaliśmy do rzeki Wilenki, palił się most. Ogromne było przerażenie moje i rodzeństwa, kiedy  konie przewoziły nas przez rzekę. Z jednej strony ogień, z drugiej woda, a w górze w każdej chwili mogły pojawić się samoloty. Mimo wszystko szczęśliwie dotarliśmy do wsi. Nie zapomnę tego strachu.

POWRÓT DO WILNA

Kiedy skończyły się działania wojenne, wróciliśmy do Wilna. Niestety nasze mieszkanie było zniszczone. Rodzice wynajęli od znajomych inne i zamieszkaliśmy w Zaułku Bernardyńskim. Jednak Tata nie mógł pracować w swoim zawodzie. Przed wojną i w czasie okupacji był organomistrzem. Budował, reperował i stroił je w wielu kościołach. Ponieważ po "nastaniu" Rosjan nie mógł dalej wykonywać tej pracy tej pracy, więc zmienił zawód. Tata był bardzo utalentowanym i zaradnym człowiekiem. Przekwalifikował się na stolarza meblowego i wraz z bratem otworzył pracownię meblarską. Robił meble na zamówienie. Jednak nie mógł zapomnieć o swojej pasji organowej. Nielegalnie kontynuował współpracę z proboszczem Kościoła Bernardyńskiego. Konserwował tam i naprawiał organy, kiedy tylko zgłoszono taką potrzebę. Uważał bowiem, że organy są jak kobieta - muszą być pod stałą i troskliwą opieką.

DECYZJA: JEDZIEMY DO POLSKI

Powoli wracaliśmy do równowagi. Jednak my, dzieci, widzieliśmy i wyczuwaliśmy u rodziców niepokój. Aż pewnego dnia usłyszeliśmy rozmowę rodziców, że grozi nam wywózka na Sybir. Siostra Taty z rodziną została już wywieziona. Nie wiedziałam wówczas co to znaczy, ale strach rodziców udzielił się również nam. Były też informacje, że można wyjechać do Polski. Rodzice szybko podjęli decyzję i Tata zapisał w urzędzie rodzinę do wyjazdu. Wskazał miejsce docelowe Warszawę, gdyż tam mieszkały trzy siostry Mamy. Z wielką niecierpliwością oczekiwali rodzice na ten wyjazd. Obawiali się, czy zdążą. Niestety do pierwszego transportu w styczniu 1945 r. nie zmieściliśmy się w limicie. Zapisano nas na następny. Widziałam, z jakim wielkim napięciem rodzice czekali na wiadomość, że to już. Nastąpiło to w lipcu 1945r.

BRAT-BOHATER

Wcześniej jednak mój starszy brat Zenek dokonał czynu niesamowitego. Zenek zawsze był bardzo samodzielny, odważny i dociekliwy. Uważał się za prawą rękę  Taty i czuł się odpowiedzialny za rodzinę. W czasie okupacji niemieckiej w Wilnie wykazał się nie jeden raz bohaterstwem. Nosił do getta paczki swojemu żydowskiemu przyjacielowi. Otóż ten mój brat-bohater wymyślił sobie, że pojedzie do Polski pierwszym transportem na rekonesans. Zabrał się więc z rodziną swojego kolegi i pojechał sprawdzić, dokąd nas powiozą i jak tam jest. Wrócił po tygodniu pociągiem z żołnierzami. Dumny z tego wyczynu opowiadał o swoich odkryciach. Sąsiedzi przychodzili i z wielką ciekawością wypytywali go o wszystko. Opowiadaniom nie było końca . Oznajmił, że otrzymał informację,  iż powiozą nas nie do Warszawy , a na Ziemie Odzyskane. Tam jest dużo wolnych mieszkań. To wszystko brzmi nieprawdopodobnie, ale jest najszczerszą prawdą. Dzieci wojny szybko dojrzewały.  

Wreszcie  otrzymaliśmy wiadomość. Początek lipca- termin wyjazdu z Wilna. Rodzina bardzo nerwowo to przeżywała. Szczególnie Tata, który w Wilnie urodził się i wychował. Chodził zamyślony i oglądał wszystko dookoła. Często chodziliśmy z nim na Żwirową Górę. Stał tam niewielki dom, a wokół niego znajdował się duży ogród. To miejsce, w którym się urodził, spędził dzieciństwo i młodość. Ja i moje rodzeństwo bardzo lubiliśmy bawić się w tym ogrodzie. Chodziliśmy tam dopóki żyła babcia. Było tam dużo różnych zakamarków. Z ostatnią wizytą byliśmy w tym ogrodzie wspólnie z Tatą. Dziadkowie już nie żyli, a w domku mieszkali obcy ludzie. Czuliśmy się onieśmieleni. Pozwolono nam jednak pospacerować po ogrodzie, sprawdzić stare kryjówki. Obejrzeliśmy dom nawet wewnątrz. To było pożegnanie ze wspaniałym czarodziejskim miejscem.   Pamiętam również jak poszłam z Tatą do kościoła bernardyńskiego. Chciał on pożegnać się nie tylko z proboszczem, ale i z ukochanymi organami. Przecież był ich współtwórcą i przez wiele lat opiekował się nimi, wręcz pielęgnował je. Ksiądz widząc smutną twarz Taty powiedział: panie Józefie niech pan zagra nasz ulubiony kawałek na pożegnanie. Tata zasiadł przy klawiaturze i w kościele rozbrzmiała poleczka ,a później walc. Ksiądz mi wyjaśnił, że Tata po każdym remoncie czy konserwacji tego instrumentu, zawsze grał te melodie.  Czas upływał szybko. Rodzice spieszyli się z likwidacją wszystkich spraw, aby zdążyć na wyznaczony termin wyjazdu. Mimo nostalgii za opuszczanym rodzinnym miastem, cieszyliśmy się na wyjazd do Polski.



alt  Na zdjęciu brat Zenek
SIOSTRA ZDĄŻYŁA W OSTATNIEJ CHWILI


W pierwszej dekadzie lipca znaleźliśmy się na dworcu wileńskim. Jaki tam był tłok! Bieganina, przekrzykiwanie się, płacz dzieci w różnym wieku. W niektórych rodzinach były niemowlęta. Przy peronie stał pociąg towarowy, w którym kazano nam  się ulokować. Znaleźliśmy się w wagonie z trzema rodzinami. Dwie z nich to najbliżsi sąsiedzi, też z dziećmi. Było nas dużo w tym wagonie. Samych dzieci kilkanaścioro. Ludzie ładowali swój dobytek. Choć w ograniczonych ilościach, mimo wszystko były to stosy tobołów, na których później spaliśmy.  Pożegnaniom z odprowadzającymi nie było końca. Tak minęły dwa czy trzy dni w ogromnym chaosie, zdenerwowaniu i zniecierpliwieniu. Najważniejszym jednak powodem zdenerwowania, wręcz przerażenia naszej rodziny, była nieobecność mojej najstarszej siostry, Ziuty. Otóż siedemnastoletnia siostra pracowała wówczas w drukarni mieszczącej się w pobliżu Ostrej Bramy, a więc blisko dworca. Miała do nas dołączyć po zakończeniu pracy. Przed wojną i w czasie wojny drukarnia ta należała do brata mojego ojca. Po objęciu władzy w Wilnie przez Rosjan zajęto również tę drukarnię. Mimo wcześniejszych ustaleń kierownik nie wyrażał zgody na siostry pracy. Uważał ją za bardzo dobrą pracownicę. Pod wpływem usilnych próśb Taty i siostry, zmienił decyzję i Ziuta była wolna. Przybiegła na dworzec w ostatniej chwili.  Jeszcze tego samego dnia pociąg wyjechał z Wilna. Zakończył się etap wileński. 

 

PO DWÓCH TYGODNIACH DOTARLIŚMY DO ŁUCZAN

Rozpoczęła się podróż naszego życia. Dla nas, dzieci, była to frajda i przygoda .Mimo ciasnoty w wagonie humory nam dopisywały. Mój niesforny brat Zenek  potrafił nawet biegać po dachu wagonu.

Pociąg zatrzymywał się w różnych miejscach, często w szczerym polu. Nie pamiętam, czy otrzymywaliśmy jakąkolwiek żywność od organizatorów podróży. Na głód jednak nie narzekaliśmy. Pewnie była to zaradność rodziców. Pamiętam, jak na niektórych, dłuższych postojach w polu, pozwalano rozpalać ogniska. Wówczas Mama gotowała w kociołku zawieszonym nad ogniskiem i mieliśmy gorący posiłek. Takich momentów się nie zapomina.  Wieźli nas przez Warszawę. Nie pozwolono jednak nikomu wysiąść z pociągu. Zakomunikowano nam: jedziecie na Ziemie Odzyskane. Tam czekają na was domy i mieszkania, nawet z wyposażeniem. W ten sposób po dwóch tygodniach od opuszczenia Wilna dotarliśmy 22 lipca 1945roku do Łuczan. Tak nazywało się wówczas Giżycko. Przejął nas Państwowy Urząd Repatriacyjny - punkt w Łuczanach przy ulicy Pionierskiej. Tam przez określony czas  mieszkaliśmy i otrzymywaliśmy wyżywienie. Przed nami była wielka niewiadoma . CO BĘDZIE  DALEJ? Mieliśmy dach nad głową i wyżywienie- chwilowo. Trzeba było zadbać o przyszłość. Rodzice rozpoczęli poszukiwania mieszkania.

ZAJMUJEMY PIERWSZE WOLNE MIESZKANIE

Tata znalazł ładny, umeblowany dom z ogródkiem przy ulicy Nowowiejskiej. Przypominał on nam dom babci w Wilnie. Byliśmy szczęśliwi. Dla nas, dziewczynek, była dodatkowa radość. Biegając po wszystkich pomieszczeniach znalazłyśmy przepiękny domek z lalkami, mebelkami i oświetleniem. Cudo!! Szalałyśmy z radości. Cały dzień spędziliśmy sprzątając  i przygotowując dom do zamieszkania. Nie chciałyśmy stamtąd wyjść. Rodzice zdecydowali bowiem, że na noc wrócimy do PUR-u, a rano przejedziemy ze swoim dobytkiem. Nazajutrz ,skoro świt, zjawiliśmy się na ul. Nowowiejskiej. Zbliżając  się do ?naszego? domu, ogarnęło nas przerażenie. Dom był zajęty przez żołnierzy Armii Czerwonej. Rozpacz nasza nasiliła się, gdy zobaczyłyśmy wymarzony domek z lalkami zniszczony, na śmietniku. Nie pomogły prośby rodziców i płacz dzieci. Musieliśmy wrócić do PUR-u. Rodzice byli zdesperowani. W drodze powrotnej Tata powiedział: dość tej tułaczki! Zajmujemy pierwsze wolne mieszkanie! Zatrzymaliśmy się obok  kamienicy nr 11 przy ul. Mickiewicza. Jedno z mieszkań na pierwszym piętrze było wolne i umeblowane. Na widok stojącej pod oknem fisharmonii Tata ucieszył się i powiedział: mieszkali tu porządni ludzie! I tak, w pewnej mierze, instrument muzyczny przyczynił się do podjęcia decyzji o zamieszkaniu 8-osobowej rodziny w 2-pokojowym mieszkaniu. Instrument ten  okazał się ważny nie tylko dla nas. Kilka miesięcy później Tata przekazał go kościołowi                  św. Brunona . Proboszcz był  bardzo wdzięczny.

TATA ZOSTAŁ GOSPODARZEM KINA

Rozpoczął się kolejny, nowy rozdział naszego życia. Powoli poznawaliśmy zupełnie inną rzeczywistość. Rodzice nie mogli utrzymać nas w domu, wszystko nas ciekawiło. W krótkim czasie w sąsiedniej kamienicy zakwaterowali się żołnierze Armii Czerwonej. Oczywiście Zenek pierwszy nawiązał z nimi kontakt. Niektórzy,  bardzo młodzi chłopcy, przychodzili do nas. Często przynosili konserwy, a Mama częstowała ich zupą. Czasem prosili o igłę, nici lub pomoc w naprawieniu odzieży. Mamie było ich żal, więc pomagała im. Moi bracia Lonek i Zenek byli nimi zafascynowani.

Tata pracował dorywczo w różnych miejscach. Z wielką radością remontował organy w kościele ewangelickim. Mógł robić to, co było jego wyuczonym zawodem i pasją. Szukał jednak stałej pracy.

Pewnego dnia przyszedł do nas mężczyzna, który zmienił nasze życie. Był to przyjaciel Taty z Wilna.  W tym czasie był dyrektorem Wojewódzkiego Zarządu Kin w Olsztynie. Szukał kogoś, komu  mógłby powierzyć opiekę nad kinem i doprowadzenie go do stanu użyteczności. W ten sposób Tata dostał stałą pracę, a kino gospodarza. Rozpoczęła się ciężka praca. Kino zostało zabezpieczone przed szabrownikami i pilnowane dniem i nocą. Zaangażowała się w to cała rodzina. Niestety ,już wcześniej duża część foteli, pianino, kotary zostały przez kogoś wywiezione. Część brakujących  siedzisk ściągaliśmy skąd się dało. Przynieśliśmy nawet kilka ławek ogrodowych. Choć  była to prowizorka, kino było gotowe do pracy. Z WZKin z Olsztyna przyjechał pełnomocnik- p. Dydziul z dokumentami oraz p. Czesław Krzemiński- pierwszy kinooperator z aparaturą. Pierwszą kasjerką była p. Krystyna. Nazwiska nie pamiętam, ale była to piękna kobieta z cudnym warkoczem oplecionym dookoła głowy. Później została żoną p.Dydziula. Rozpoczęto przygotowania do otwarcia kina( jeszcze nieoficjalnego).

altTo zdjęcie zostało zrobione za zapleczu kina "Fala" na przełomie lat 40. i 50. Od lewej Józef Dworzecki - 14 lat kierownik kina (zmarł w 1959 r.) oraz trójka bileterów - pani Skołożyńska, pan Aleksandrowicz, pani bileterka, która pracowała w kinie bardzo krótko oraz sprzątaczka - pani Radziunowa.

Tymczasem w naszej rodzinie nastąpiło dramatyczne wydarzenie. W pierwszych dniach listopada żołnierze mieszkający w sąsiedniej kamienicy wyjechali do ZSRR, a z nimi mój brat Zenek. Lonek poinformował nas, że postanowił  "odprowadzić" zaprzyjaźnionych żołnierzy do granicy i szybko wrócić. Ponieważ byliśmy przyzwyczajeni do jego częstego znikania, więc wierzyliśmy w jego szybki powrót. Tym razem, niestety, było inaczej. Mijały dni, a Zenek nie wracał. Po tygodniu  Tata rozpoczął poszukiwania. Pisał do znajomych i do władz w Wilnie, do polskiej ambasady w Moskwie oraz szukał przez  Polski Czerwony Krzyż. Mijały miesiące i lata, nie było żadnej wiadomości. Rozpacz nasza była straszna. Rodzice odchodzili od zmysłów, ale życie toczyło się dalej. W rodzinie zachodziły duże zmiany. Z dzieci stawaliśmy się dorosłymi ludźmi. Zawieraliśmy związki małżeńskie, na świat przychodziło nowe pokolenie, a o naszym braci słuch zaginął.                                                                               

KINO "FALA" OD 1947ROKU

Nie przerywając poszukiwań, Tata poświęcił się całkowicie pracy w kinie. Często  nawet tam nocował. Po dłuższych namowach p. Dydziula zgodził się być kierownikiem kina. Ten mały zespół zadecydował, że kino będzie nosiło imię Wandy ("która nie chciała Niemca"). Nazwa ta funkcjonowała krótko, a 1947r. w czasie  oficjalnego otwarcia kino otrzymało wciąż aktualną nazwę - "Fala". Niektórzy to dowcipnie komentowali, że Wanda utopiła się i została tylko fala. Przy okazji otwarcia WZKin wymienił prowizoryczne siedzenia na widowni na jednolite foteliki ( niestety, twarde i niezbyt wygodne).                            

Kino rozwijało swoją działalność, przybywało personelu. Pamiętam p. Radziunową i jej syna, p.Aleksandrowicza i p. Mazurek. W kabinie projekcyjnej obok p. Krzemińskiego pojawił się uczeń- p.Mieczysław Jatkowski, który po kilku latach został głównym operatorem i szkolił kolejnych. Pracował on w kinie, aż do emerytury.

POJAWIŁ SIĘ PO 12 LATACH

W kinie wszystko zmierzało w dobrym kierunku, jednak w rodzinie stale oczekiwaliśmy na jakieś wiadomości o Zenku, ponieważ- mimo upływu lat- nie przerwaliśmy poszukiwań. Jak nagle zniknął 13-letni chłopiec, tak nagle się pojawił , ale już dojrzały mężczyzna. Był rok 1957. Od 10 lat mieszkaliśmy w willi na tyłach kina. Nie da się opisać naszego zaskoczenia i szczęścia na widok nieobecnego przez 12 lat brata. Zasypywaliśmy go pytaniami, ale Zenek nie był skory do zwierzeń. Chodził zamyślony i jakby nieobecny. Dopiero po dłuższym czasie opowiedział nam swoją tragiczną historię. Okazało się, że odprowadzając "swoich" żołnierzy, przekroczył granicę ZSRR. Wojsko pojechało dalej, a Zenek wracał do domu. Na granicy zatrzymano go. Nie pomogły żadne tłumaczenia, został potraktowany jak szpieg i wywieziony na Kamczatkę. Zamknięto go ze zwykłymi przestępcami i  przez 12 lat nie pamiętano o nim. Wrócił do  domu ze skrzywioną psychiką, mając żal do całego świata. Upłynęło wiele lat nim Zenek potrafił normalnie funkcjonować w społeczeństwie, zdobył zawód, założył rodzinę i był szczęśliwym ojcem. Jego silna osobowość zwyciężyła, jednak ostatecznie przegrał z białaczką. Czas leczy rany, ale blizny pozostają.

Lata mijały, rodziły się nowe pokolenia. Dzięki nim blizny stawały się coraz mniej bolesne. Dzisiaj jesteśmy z mężem szczęśliwymi rodzicami i dziadkami, dumni ze swoich pociech.

Z okazji "Giżyckiego Jubileuszu" życzę wszystkim rodzicom i dziadkom, aby ich pociechy również dostarczały im dużo radości i miłości. Młodemu pokoleniu zaś życzę coraz większej aktywności na rzecz rozwoju naszego miasta.    

Jesteś tutaj: