Subskrybuj
Zapraszamy do skorzystania z naszego newslletera.
captcha 
Będziemy powiadamiać Ciebie o nowościach na stronie.

400 giżycczan we wspomnieniach...

Z "polskiego łagru" na Mazury - Katarzyna Konstantynowicz

 

Wspomnienie Pani Katarzyny Konstantynowicz

Na Mazury trafiłam z Rzeszowszczyzny w ramach przesiedleń, realizowanych podczas Akcji "Wisła". Najpierw z gospodarstwa w Kobylnicy Wołoskiej - wsi w powiecie lubaczowskim, położonej blisko obecnej granicy z Ukrainą - wysiedlono moich rodziców i rodzeństwo. Ja mieszkałam wówczas i pracowałam jako nauczycielka w szkole podstawowej w pobliskich Wielkich Oczach - miasteczku gdzie przez wieki żyli spokojnie obok siebie Ukraińcy, Polacy i Żydzi. Rodzice przyjechali na Mazury 17 czerwca 1947 r. Przed wywózką wszystko ojcu skradli. Wóz, konie... Nie było czym jechać do Żabinki, gdzie moją rodzinę skierowano "na osiedlenie". Gdy w końcu dotarli na miejsce i tato zobaczył swoje nowe włości - załamał się. Przydzielono mu zdemolowany barak, pozbawiony okien i drzwi, gdzie wcześniej mieszkali przymusowi robotnicy. Żadnych zabudowań gospodarskich. Trzeba było zaczynać wszystko praktycznie od zera.

Moja droga na Mazury prowadziła przez Jaworzno. Na początku maja 1947 r. zostałam aresztowana. Do szkoły w Wielkich Oczach, gdzie pracowałam, przyjechali bryczką UB-cy i zaprosili mnie "na przejażdżkę", po czym wywieźli do więzienia w Lubaczowie. Trzymali mnie tam i przesłuchiwali przez półtora miesiąca. Potem przewieźli do Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie (dawnego podobozu KL Auschwitz), gdzie oprócz ukraińskiej inteligencji, księży grekokatolickich i osób podejrzanych o sympatyzowanie z UPA, przetrzymywano też AK-owców, czy Ślązaków, którzy podpisali volkslistę. W obozie spędziłam siedem miesięcy. Tam był głód, chłód i wszystko inne... o czym nie mam ochoty wspominać. Nie życzę tego najgorszemu wrogowi.

Do Giżycka przyjechałam w wyścielonym słomą bydlęcym wagonie 30 stycznia 1948 r. Stąd, po zameldowaniu się w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym, pieszo szłam do Pozezdrza. Nie miałam dokładnego adresu rodziców. W ostatniej chwili dostałam kartkę z nazwą miejscowości - Posadne. Na poczcie w Pozezdrzu dowiedziałam się, że zmierzam w dobrym kierunku. Pomógł mi napotkany tam człowiek. Zaprowadził do rodziców do Żabinki. Byłam bardzo głodna. Jeszcze z Lubaczowa wiozłam puszkę z jedzeniem. Do więzienia przyniosła mi ją pani Bronhardowa, matka mojego ucznia Januszka. Powiedziała - Proszę wziąć, może się przyda. Nie otworzyłam jej, trzymałam na "czarną godzinę". Puszka była ze mną w Jaworznie. Otworzyłam ją dopiero w Żabince. Okazało się, że woziłam ze sobą fasolkę szparagową. Mama powiedziała: - Drogie dziecko po coś to wiozła aż tutaj? A ja nie wiedziałam jak tutaj będzie. Za to bardzo przydały się moje nauczycielskie pobory za pracę w Wielkich Oczach - kupiliśmy za nie konia.

Mój ojciec rolnik, borykał się na początku w wieloma problemami. Miał ziemię, ale bez zabudowań gospodarskich. Tato zwrócił mi uwagę, że w naszej Żabince jest budynek szkolny ze stodołą. Wtedy szkoły nie było nawet w Kruklankach. Niedługo potem w naszym domu pojawił się inspektor oświaty z Węgorzewa. Chciał, bym rozpoczęła tam pracę. Ojciec nie zgodził się. - Kasi to ja nikomu nie oddam - powiedział urzędnikowi - ona zostanie w Żabince. A w Żabince mieszkała gromadka dzieci, a do tego dzieci z Łękuka, Jeleniego Rogu, Knobowa... Zebrało się prawie sześćdziesięcioro. Inspektor nie chciał chyba dłużej targować się z moim ojcem i zgodził się na powołanie placówki szkolnej w Żabince. Szkoła  zaczęła swą działalność w styczniu 1950 roku. Oprócz standardowych lekcji dużo się tutaj działo. Zawsze lubiłam śpiewać i założyłam chór. Uszyliśmy dziewczynom ludowe serdaki. Nie lada przeżyciem dla uczniów była wyprawa do Olsztyna na konkurs piosenki. Organizowałam też przedstawienia. Starałam się jak mogłam.

W listopadzie 1954 roku wyszłam za mąż za Ukraińca - Bazylego Konstantynowicza. To był bardzo zdolny i pracowity mężczyzna. Gdy miał trzynaście lat, jeszcze na Rzeszowszczyźnie, osierocił go ojciec, a on przejął całą gospodarkę i pracował ciężko, ucząc się jednocześnie uprawy ziemi. Poznaliśmy się przez znajomego moich rodziców. Bazyli pracował w Rynie i odwiedził nas w Żabince. Na dobry początek naprawił moją "damkę". Tym rowerem cała wieś woziła cukier z Węgorzewa. Ślub braliśmy w kościele rzymsko-katolickim w Pozezdrzu. Można było jechać do cerkwi grecko-katolickiej pod Ełkiem, ale nie mogliśmy tego zrobić, choćby ze względu na to, że mój mąż, który w międzyczasie przeniósł się z Rynu do Giżycka, był państwowym urzędnikiem giżyckiej Powiatowej Rady Narodowej. Takie czasy. Zatem w kościele w Pozezdrzu było z nami tylko dwóch świadków, goście zostali w domu. Dzieci, z pomocą żony dyrektora PGR-u, przygotowały weselną bramę. Długo czekały na bryczkę. Nie nadjechała. Jechaliśmy z Bazylim do kościoła taksówką. Gdy na wiejską drogę wjechał samochód, dzieci rozpierzchły się wystraszone. Nie dostały cukierków. Wesele było bardzo skromne.

Władze Węgorzewa nie chciały się pozbywać nauczycielki w Żabince. Ostatecznie jednak w ramach tzw. programu łączenia rodzin przeniosłam się w 1954 r. do Giżycka. Pracowałam w szkole. Najpierw w "dwójce" (mieszczącej się wówczas wraz z "jedynką" przy dzisiejszym Placu Piłsudskiego). Miałam już wtedy pedagogiczną maturę, ale robioną w rodzinnych stronach, jeszcze za okupacji niemieckiej. Drugą maturę, poszerzoną o historię Polski, zdałam już na Mazurach. Potem uzupełniałam jeszcze wykształcenie, aby sprostać rosnącym wymogom oświatowym.

W giżyckiej szkole, tak jak i w poprzednich, dawałam z siebie wszystko. Pracy było dużo, w klasach miałam ponad czterdziestu uczniów. Uczyłam ich wszystkich przedmiotów, prócz ukraińskiego, ale takich lekcji wówczas oficjalnie być nie mogło. Później szkoła zaczęła działać w budynku dzisiejszego Gimnazjum Nr 2. Tam też miałam najliczniejsze z możliwych klasy, liczące po 44 uczniów. Ciągle siedziałam po uszy w zeszytach, a przecież w domu rodzinnym wychowywałam już wtedy pięciu synów! Były zajęcia pozalekcyjne, których nikt nie chciał brać. Ja uczyłam śpiewu. Dzieci opowiadały o wszystkim, co się działo w domach. Były mi bardzo bliskie. Miałam też sytuacje, kiedy przychodzili do mnie rodzice, należący do tzw. giżyckiej elity, prosząc by ich pociecha trafiła do mojej klasy.

Mieszkaliśmy na ul. Struga. Początkowo na stancji u pana Marcinkiewicza, zwierzchnika mojego męża. Wtedy obowiązywało prawo, nakazujące właścicielom dużych mieszkań przyjmowanie ludzi nie posiadających lokum. Później zamieszkaliśmy w budynku dzisiejszego przedszkola przy ul. Kolejowej, ostatecznie w domu przy ul. Staszica.

Moja mama nigdy nie pogodziła się z wysiedleniem. W Kobylnicy Wołoskiej zostawili z ojcem piękne gospodarstwo. Tu trzeba było zaczynać od zera. Młodym, mnie także, było łatwiej przystosować się do nowej sytuacji. Dzięki pracy w szkole poznałam wielu wartościowych ludzi, zawiązałam przyjaźnie. Zawód nauczyciela pomógł mi wyjść z izolacji, dotykającej ukraińską mniejszość narodową. Moi bracia czuli się bardziej osamotnieni, jako ukraińscy wygnańcy. Myślę, że ten, napisany przeze mnie, skromny wierszyk, choć trochę oddaje naszą tęsknotę za utraconą ojcowizną:

Rozeszły się ścieżki w tym świecie szerokim,

Los - dola każdemu wyznaczył swój szlak.

Lecz w gniazdo rodzinne każda myśl tam płynie

Na skrzydłach się niesie jak najszybszy ptak!

Przez wiele lat wszystkim Ukraińcom na Mazurach, a szczególnie ludziom starszym, brakowało życia religijnego. Dopiero po upadku "komuny" zawiązał się w Giżycku Komitet Budowy Cerkwi. Dotychczas ludzie nie mieli gdzie pójść na nabożeństwo. W kościele rzymsko-katolickim miejsca nie było, modliliśmy się więc za zgodą pastora Janusza Jaguckiego w kościele ewangelickim. Dopiero, gdy w Giżycku stanęła grekokatolicka cerkiew, poczuliśmy, że tu jest naprawdę nasz dom. Wtedy też zorganizowałam i przez wiele lat prowadziłam cerkiewny chór. Teraz dzieci uczą się w szkołach języka ukraińskiego. Na koncerty muzyki cerkiewnej do naszej świątyni przychodzą nie tylko Ukraińcy. Ostatnia dekada XX wieku wprowadziła wreszcie w nasze życie normalność. Dbamy o nasze dziedzictwo narodowe, tradycję, kulturę... Na szczęście nie brakuje młodych (takich, jak chociażby przewodniczący Mazurskiego Oddziału Związku Ukraińców w Polsce - Jan Pik), którzy nie wstydzą się już naszej odrębności narodowo-kulturowej oraz tradycji i poświęcają swój prywatny czas, by dbać o jej swobodny rozwój. A ona staje się powoli normalnym elementem giżyckiej codzienności, a nawet atrakcją turystyczną, co widać po tłumach na czerwcowych imprezach Dni Kultury Ukraińskiej w naszym mieście.


Jesteś tutaj: