Subskrybuj
Zapraszamy do skorzystania z naszego newslletera.
captcha 
Będziemy powiadamiać Ciebie o nowościach na stronie.

400 giżycczan we wspomnieniach...

Skwarki na deser - Hanna Schoenherr

SKWARKI  NA  DESER

Wspomnienie Pani Hanny Schoenherr

 

 

Miałam trzy lata, kiedy musiałam opuścić rodzinne miasto. 22 stycznia 1945 roku został wydany rozkaz ewakuacji mieszkańców Lötzen. Wyjechaliśmy z miasta ostatnim pociągiem, którym przewożono rannych żołnierzy do miejscowości Pillau (obecnie Bałtijsk w rosyjskim Obwodzie Kaliningradzkim), a stamtąd okrętem "Wenus" do Świnoujścia i wreszcie pociągiem do Meklemburgii. Tu przebywaliśmy około 5 miesięcy. Po kapitulacji Niemiec moja babcia postanowiła powrócić do domu, ponieważ uważała, że tu najpewniej odnajdzie się cała, rozproszona przez wojnę rodzina. Babcia miała dziewięcioro dzieci. Do domu powracaliśmy we czworo, tzn. moja babcia, mama, wujek i ja. Do Tczewa dojechaliśmy różnymi środkami lokomocji: najpierw  furmanką, potem na zmianę pociągiem i ciężarówką. Z Tczewa nie kursowały już żadne pociągi, bo mosty były zerwane, więc dalej szliśmy pieszo. Jako przepustka służył nam dokument, który babcia dostała decydując się na powrót do domu - napisany w języku rosyjskim. Niestety nie wiem, co w nim było napisane, bo nikt z rodziny nie znał języka rosyjskiego, a po powrocie do domu dokument został wyrzucony.

Po drodze mój wujek znalazł wózek dziecięcy, który wprawdzie miał tylko trzy kółka, ale można było umieścić w nim nasze rzeczy i jeszcze ja się w nim zmieściłam, na podarowanej poduszce. W drodze najbardziej dokuczał nam głód. Czasem naszym jedynym pożywieniem był szczaw, ugotowany na wodzie, bez jakichkolwiek dodatków. Gdy byliśmy bardzo głodni babcia wysyłała mnie do Rosjan z prośbą o chleb. Bywało, że dostawałam nie tylko kawałek chleba, ale i kubek mleka albo zupy.

15 czerwca 1945 r. powróciliśmy do Łuczan, jak wówczas nazywano dzisiejsze Giżycko. Na ulicy Konarskiego urządzono miejsca noclegowe dla wszystkich Niemców, którzy tu pozostali lub powrócili podobnie jak my. Początkowo musieliśmy tam zamieszkać, jednak wkrótce moja babcia uzyskała pozwolenie na powrót do naszego mieszkania na Wilanowie, gdzie do dziś mieszkam. Mimo zakazu, moja mama zaraz po powrocie do Giżycka pobiegła zobaczyć, czy nasz dom jeszcze stoi. Dom stał, bo na Wilanowie tylko kilka domów było zburzonych. W naszym domu były jeszcze meble, garnki i naczynia w kuchni, materace na łóżkach; jedynie pierzyny i poduszki były pocięte. Wszędzie fruwało pierze. Mama w tym czasie musiała się codziennie meldować w obozie pracy na ul. Konarskiego. Praca bywała bardzo różna: w polu, w kuchni, przy opróżnianiu magazynów, ale najczęściej przy ładowaniu mebli i innych przedmiotów do pociągów jadących do Rosji. Wszystko odbywało się zawsze pod ścisłym nadzorem Rosjan. Jedyną dobrą stroną tej pracy był obiad dla mamy, a wieczorem dostawała jeszcze zupę dla reszty rodziny. Gdy Rosjanie wynieśli się z Giżycka, odzyskała wolność, ale nie miała ani jedzenia, ani pieniędzy. Mama przyjmowała każdą pracę, którą jej zaoferowano, żeby zdobyć coś do jedzenia. Pamiętam ryby, które mama dostawała za pracę. Gotowaliśmy je w samej wodzie, bo nie mieliśmy ani tłuszczu, ani warzyw. Pamiętam też zapach gotowanych buraków cukrowych, z których powstawało coś podobnego do marmolady. Gdy mama przyniosła do domu kawałek słoniny, a innym razem 3 kilogramy mąki, czuliśmy się już bardzo bogaci.

Pewnego razu usłyszałam rozmowę rodziny na temat bezwartościowych, przedwojennych  kartek na chleb. Miałam wtedy cztery lata. Wzięłam te kartki i poszłam do piekarni na ul. Rolniczej. Za chwilę wróciłam do domu z  całym chlebem. Gdy mama poszła przeprosić za moją samowolę, została zatrudniona przez piekarza do pomocy w domu i w piekarni. Za pracę dostawała chleb, zaś piekarz i jego żona dawali jej potajemnie jeszcze kilka złotych. Było to w marcu 1946 roku i były to pierwsze polskie pieniądze, zarobione przez mamę. Z rodziną piekarzy nawiązała się serdeczna przyjaźń, a nawet pokrewieństwo, bo ich syn ożenił się z moją ciocią.

W 1946 roku do Łuczan przybył z Łodzi pastor baptystyczny - Stanisław Wojciechowski z żoną. Znał język niemiecki, więc zajął się autochtonami. Uczył ich języka polskiego. Założył chór kościelny, w którym śpiewali w języku polskim, a on tłumaczył im co śpiewają i tym sposobem uczyli się pierwszych słów. Dzięki jego inicjatywie 2 maja 1946 roku rozpoczęła swoją działalność Spółdzielnia Dobroczynna Krawiecko-Bieliźniarska "Tabita". Dobroczynna, ponieważ opiekowała się ludźmi starymi, bez środków do życia, którym zapewniała codziennie gorącą zupę, a najbardziej potrzebującym szyła odzież. Pierwszy lokal tej spółdzielni mieścił się przy ul. Mickiewicza 30. Były to dwa pokoje w mieszkaniu jednej z pracownic, pani Berty Koziullo. Początkowo spółdzielnia dysponowała jedną, wypożyczoną maszyną do szycia oraz kilkoma szpulkami nici i guzikami. Z dziewiętnastu kobiet tam zatrudnionych tylko trzy były Polkami, a reszta znała tylko język niemiecki, dlatego w czasie przerwy śniadaniowej słyszało się zdania typu "chodź kawa już się kocha" (kochen - gotować). Początkowo zajmowano się tylko przeróbkami i tu klienci także byli narażeni na śmieszne sytuacje np.; gdy klientka prosiła o obszycie obrusa koronką na okrągło, mama zrozumiała tylko słowo "okrągło", wiec uszyto okrągły obrus. Gdy spółdzielni udało się od Urzędu Likwidacyjnego kupić kilka maszyn, rozpoczęto szycie koszul męskich. Pierwszymi stałymi klientami były sklepy pani Mikoszy i Lachowej.

Po tym czasie szyto około 20 koszul tygodniowo. Ponieważ w tym czasie nie było jeszcze prądu, koszule prasowano żelazkiem na węgiel drzewny, a drewna musiały szukać wszystkie pracownice, najczęściej w pobliskich ruinach. W 1947 roku spółdzielnia uzyskała lokal przy ul. Traugutta. Było to trzypokojowe mieszkanie oraz sklep. W tym czasie zatrudnionych było już dwadzieścia pięć osób. Dzięki nawiązaniu współpracy z hurtownią w Łodzi, szyto już kilkaset koszul miesięcznie. Mamy zadaniem było dostarczanie koszul do hurtowni i odbiór nowego materiału. Koszule pakowano w cztery worki, zawożono wózkiem ręcznym na dworzec i nadawano na bagaż. Mama jechała tym samym pociągiem, odbierała koszule w Łodzi i przewoziła je dorożką do hurtowni. Stamtąd zabierała  nowy towar i wracała do Giżycka. Ponieważ wciąż miała kłopoty z językiem polskim, przez całą drogę powtarzała zdania, którymi miała się porozumiewać z dorożkarzem: "ale musi pan nosić towar", "proszę tu na mnie czekać".

Byliśmy pierwszymi, którzy po wojnie zamieszkali na ulicy Łąkowej. Z biegiem czasu przybywali nowi osadnicy. Z początku bardzo nieufnie patrzyliśmy na siebie. Po kilku latach dowiedzieliśmy się, że niektórzy na nasz, czyli Niemców, widok uciekali i zamykali się w swoich domach. Jednak moja babcia znała "język mazurski", co pozwoliło jej na nawiązanie kontaktów z sąsiadami.

Nowi osadnicy nie czuli się gospodarzami na tych terenach. Żyli w stanie tymczasowości. Mówili: "to nie nasze". Spodziewali się, że i tak wrócą na swoje ziemie, dlatego niczego nie naprawiali, nie uprawiali ogrodów. Moja babcia tłumaczyła im, że nawet jeżeli to jest tymczasowe, warto wstawić lub naprawić drzwi i okna, uprawiać ogród... Nasi nowi sąsiedzi byli jednak zaradniejsi od nas, jeśli chodzi o zdobywanie jedzenia. Hodowali świnie, krowy, drób, króliki. Ich zaradność była także dla nas korzyścią, bo dzielili się z nami "świeżynką", jajkami, mlekiem. Sprawa zdobywania jedzenia była dla nas jeszcze przez kilka lat bardzo ważna.

Bardzo dobrze wspominam panią Kusznierewicz, babcię naszego słynnego żeglarza, która wówczas mieszkała na Wilanowie i hodowała krowę. Miałam cztery lata, gdy do moich obowiązków należało kupowanie i przynoszenie mleka od pani Kusznierewicz. Czasem, nawet często, przewracałam się z tym mlekiem. Wracałam wtedy z płaczem do niej, a ona mnie pocieszała i nalewała nową porcję.

Gdy mama pracowała jeszcze w kuchni u Rosjan, zabierała mnie ze sobą w dni świniobicia. Moim zadaniem było zdobyć świński ogon. Byłam wiec obecna przy "rozbieraniu" świni, a dobrzy ludzie, pamiętam tylko ich imiona: Jan i Mikołaj, wręczali mi nie tylko świński ogon, ale i kawałek słoniny. Gdy babcia potem ugotowała zupę ze skwarkami, układałam skwarki na brzegu talerza i zjadałam je na końcu, jako deser. Taka zupa była dla nas już prawdziwą ucztą.

W 1947 roku wróciła do domu po wielkich staraniach moja ciocia, która pod koniec wojny znalazła się w Saksonii i tam dowiedziała się, co to znaczy głód. Pracowała u gospodarza, który wydzielał jej tak skąpo jedzenie, że jadła nawet zmarzniętą na polu kapustę, żeby jakoś zapełnić żołądek. Dlatego też jej listy opisujące życie w domu na Łąkowej są pełne entuzjazmu. Z tych listów dowiadujemy się, że w Polsce jest ziemniaków pod dostatkiem, że mamy już czternaście worków w piwnicy i chętnie byśmy wysłali paczkę żywnościową do Niemiec, ale niestety jest to zabronione.

W jednym listów z 1948 roku dowiadujemy się, jakie były w tym czasie ceny: kg chleba - 39 zł, kg mięsa - 240 zł, mąki - 140 zł, masła - 360 zł, cukru - 180, worek ziemniaków --  250 złotych, przy tygodniowych zarobkach od 1200 do 1400 złotych.

Muszę jeszcze wspomnieć, że pomysł mojej babci, że cała rodzina odnajdzie się w domu rodzinnym sprawdził się. Przy życiu pozostało sześcioro dzieci; jeden syn poległ w czasie wojny, córka zmarła, a drugi czternastoletni syn został w Meklemburgii zabrany przez Rosjan do pędzenia bydła i wszelki słuch po nim zaginął.

Pomysłem babci na życie była też nauka, niezależnie od tego, że to już była polska szkoła. W 1949 roku rozpoczęłam naukę w Szkole Podstawowej Nr 1 w Giżycku. Lubiłam chodzić do szkoły, bo miałam wspaniałą wychowawczynię, panią Helenę Grudzińską, która potrafiła zauważyć każdy wysiłek dziecka, zachęcić i pochwalić. Pamiętam, że przygotowywała z nami występ dla rodziców pt. "Babuleńka Petronelka", o tym, jak to Jaś ją odwiedza i czyta opowiadania. W tym tekście był też dwuwiersz o mnie: "A nasza Hania bardzo pilnie i wzorowo spełnia swe zadania". Czułam się niezwykle uhonorowana i ważna przez to. Miałam też szczęście w Liceum Pedagogicznym mieć wspaniałych pedagogów, którzy uczyli kultury, zachowania, rozróżniania wartości. Skończyłam studia, miałam dobrą pracę, przyjaciół, dom, ogród, psa. Wciąż na nowo zachwycam się krajobrazem Mazur. Myślę, że ten ostatni fragment jest odpowiedzią na pytanie dlaczego nie wyjechałam do Niemiec.          

(Duża część informacji, zawartych w moim wspomnieniu, pochodzi z listów mojej mamy, wujka i cioci do ich siostry w Niemczech. Ciocia przekazała je nam kilka lat temu.)

 

 

Jesteś tutaj: